Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sztuki wizualne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sztuki wizualne. Pokaż wszystkie posty
piątek, 20 czerwca 2014
poniedziałek, 30 września 2013
Bolimienoga
Trafiłem ostatnio, całkowicie przypadkiem, na stronę młodego (chyba) artysty, który tworze nieprawdopodobnie zabawne i abstrakcyjne nieco komiksy. Polecam gorąco zapoznać się z jego twórczością. Nie wiem jak się nazywa, w każdym razie podpisuje się pseudonimem Bolimienoga.
środa, 21 listopada 2012
"Szewc" wrócił do Polski
Po 70 latach do Muzeum Pałacu w Wilanowie wrócił zaginiony obraz pt. Szewc. Obraz znajdował się tam co najmniej do połowy XIX w. Zrobowany został podaczas II wojny światowej, a w muzeum pozostała jedynie pusta rama. W lipcu bierzącego roku został on odnaleziony na terenie Niemiec, w prywatnej kolekcji w Coburgu. Obraz został zakupiony przez posiadacza w 1974r. na targu staroci w Norymberdze. Po potwierdzeniu autentyczności obrazu, właściciel, Peter Sahle, zdecydował się oddać go do macierzystej kolekcji w Polsce.
To sytuacja niezwykła, także dlatego, że dzieło zostaje dobrowolnie przekazane przez obywatela państwa, którego działania spowodowały utratę obrazu kilkadziesiąt lat temu. Piękny gest i czekamy na kolejne tego typu miłe niespodzianki - powiedziała w trakcie uroczystości przekazania obrazu Podsekretarz Stanu w MKiDN, Małgorzata Omilanowska
piątek, 16 listopada 2012
Najlepsze wąsy świata
Daniel Lawor, zwycięzca National Beard and Moustache Championships w Las Vegas, w kategorii Freestyle.
środa, 10 października 2012
piątek, 20 lipca 2012
czwartek, 19 lipca 2012
Hotel w Kuala Lumpur
![]() |
Ahmad Izzrafiq Alias/National Geographic Traveler Photo Contest |
Tęczowy człowiek: Podczas moich codziennych zadań lokalnego fotografa, chciałem znaleźć interesujący obraz aby poprawić swoje umiejętności fotograficzne. Kiedy zobaczyłem piękny, kolorowy budynek w samym centrum Kuala Lumpur, człowiek widoczny na zdjęciu nagle pojawił się i wyjrzał. Bez marnowania czasu chwyciłem aparat i czekałem na właściwy moment.
(The Rainbow Man: During my daily assignments as a local press photographer, I need to find an interesting images to improve my own photography skills. As I saw this beautiful colorful building, which is a hotel in the middle of Kuala Lumpur, a man suddenly appeared and looked out. Without wasting time, I grabbed my camera and waited for the right moment.)
niedziela, 3 czerwca 2012
wtorek, 29 maja 2012
Wojciech Fangor - Postaci
piątek, 25 maja 2012
Giuseppe Terragni. Archtektura i faszyzm - R. Salvadori
Kapitan artylerii, którego ARMIR (Armia włoska w Rosji)
zwrócił rodzinie 20 stycznia 1943 roku, był człowiekiem o całkowicie
zdruzgotanych nerwach. Powołano go pod broń w wieku trzydziestu pięciu lat już
w pierwszych dniach po wybuchu wojny w Polsce. Najpierw koszary w Cremonie,
następnie wysłany na Bałkany, wreszcie – front rosyjski. Cztery lata w służbie
ojczyzny. Dla niego – który przestrzenie zwykł projektować – zostały zaprojektowane
bezkresne przestrzenie cierpienia i grozy, coraz bardziej otwarte na
niezmierzoną klęskę w wymiarze nie tylko militarnym.
Na nic zdał się pobyt nad morzem w Cesenatico,
elektrowstrząsy w szpitalu neurologicznym w Pawii, troskliwa opieka krewnych i
przyjaciół. 19 lipca, nagle, nadchodzi jego kres. Telefonuje do (wiecznej)
narzeczonej Mariucci, że nie czuje się dobrze i się do niej wybiera. Widząc go
z balkonu, zbiega mu naprzeciw po schodach, ale znajdzie go już bez ducha,
porażonego trombozą, na podeście pierwszego piętra. Z kieszeni wojskowej kurtki
wysypują się zasuszone kwiaty, zerwane nad Donem. Ta oto umiera w swoim Como enfant prodige włoskiej architektury. Miał
trzydzieści dziewięć lat
Jeszcze przez jeden tydzień owego Roku XXI Ery Faszystowskiej
– aż do 25 lipca 1943 – każdemu noworodkowi rasy aryjskiej będzie wydawana
żółta legitymacja z wizerunkiem Duce, Zobowiązująca do obrony, wszelkimi
siłami, a jeśli to konieczne nawet za cenę krwi, sprawy rewolucji
faszystowskiej. To właśnie czynił aż do końca Giuseppe Terrgni, awangardowy
architekt i płomienny faszysta. Właściwa mu była „wiara nie podlegająca
dyskusji, żył nią i jej poświęcił życie”, jak czytamy w katalogu wystawy
urządzonej w mediolańskim Pałacu Triennale („Giuseppe Terragni”, 11 maja-6
listopada 1996r.). Pisze dalej Giorgio Ciucci: „Ogrania nas wątpliwość czy
ostateczne załamanie, depresja, w której się pogrąża, wynikła z uświadomienia
sobie, czym naprawdę było to, w co gorąco wierzy – faszyzm; oznacza ona jednak
wyczerpanie się twórczego napięcia pomiędzy ekspresją własnych emocji a
zaangażowaniem na rzecz zbiorowości. Nie odrzucenie faszyzmu, lecz zerwanie z
własnym istnieniem w obrębie faszyzmu”.
Potrzeba było pół stulecia, by dojść do takiej hipotezy,
która, sięgając prosto do sedna prawdy, przywraca nam bardziej przekonujący
obraz rzeczywistej połowy wieku. Traktować Terragniego jak naiwnego poetę,
zwracając uwagę wyłącznie na czystość stworzonych przez niego form, albo uważać
go za człowieka rozczarowanego (a nawet kryptoantyfaszystę), przytłoczonego
klęską i skazaniu się na niezrozumienie. Albowiem jeśli jest ktoś, kto nigdy
nie uchylił się przed odpowiedzialnością, ciążącą na zawodzie architekta, ani
nie uciekał przed immanentnym skażeniem tej sztuki pogranicza, to właśnie on;
wręcz przeciwnie, zawsze uznawał „moralność” swojego zawodu, pozostając, owszem
nieugięty co do innowacyjnej natury swoich projektów architektonicznych, ale
dostosowując je do społeczeństwa, zleceniodawców, wartości swojej epoki:
faszystowskich Włoch.
![]() |
Giuseppe Terragni |
czwartek, 17 maja 2012
Marek Hłasko - List
Oczekiwałem na list. Nikt nie pisał do mnie listów; nie miałem nikogo bliskiego; ani tutaj, ani w kraju, ani na całym świecie; byłem już starym, samotnym człowiekiem. “Ba! — myślałem sobie nieraz. — Przecież nie wszyscy mogą mieć bliskich: to naturalne; a ludzie samotni są także potrzebni, aby inni rozumieli, jak straszną rzeczą jest samotność, i starali się przed nią uchronić”. Lecz mimo to czekałem na list. Wiedziałem, że nie nadejdzie on nigdy, lecz niemożliwe wydawało mi się, aby nikt z żyjących na świecie pewnego dnia nie zechciał napisać do mnie listu. Ludzie najbardziej nawet nieszczęśliwi nie wierzą nigdy w c a ł k o w i t o ś ć swego nieszczęścia, potrzebna im jest maleńka szpareczka, dzięki której mogą oddychać; tak samo jak chyba z samotnymi; zawsze mamy maleńkie okienko, przez które kogoś wyglądamy. Ja czekałem na list.
Dom, w którym zamieszkiwałem śmiesznie mały pokój, był jednym ze starych domów na przedmieściach naszego miasta. Był to dom o poczerniałych ścianach, wytartych schodach i zielonym od wilgoci podwórku. Na dachu tego domu kilku wyrostków założyło hodowlę gołębi; mniejsi chłopcy biegali po podwórku bawiąc się, odkąd pamiętam, w tę samą zabawę — złodzieja i policjantów; dziewczynki skakały przez sznurek oraz grały w niebo i piekło; latem w słońcu śpią tłuste koty; zawsze pachnie kapusta i mokra bielizna. Od czasu do czasu stróż upija się i gra na harmonii; wtedy dzieci zbiegają się i otoczywszy go kołem, patrzą, jak zręcznie przebiera grubymi palcami po klawiszach, a pewien łysy tapicer wychyla z okna swoją głowę i prosi: “Zagraj «Klaryssę», Franciszku!”; wtedy stróż rzuca mu spojrzenie pełne słodkiej zadumy i gra to smutne i dziwne tango. dzień zaczyna się tu wcześnie; połowa mieszkańców domu pracuje w pobliskiej fabryce odlewów i już od piątej rano tupie po schodach; o siódmej obydwaj krawcy puszczają w ruch swoje maszyny; szewc straszliwym basem wymyśla swemu czeladnikowi, który jest bardzo piegowaty, ma niepokojąco podobne do nietoperza uszy i — jak twierdzi szewc — jest “potomkiem kretyna i sowy”; u tapicera stukają młotki, do warsztatu naprawy samochodów zjeżdżają pierwsze taksówki, a stróż ziewa i podciągając spodnie, wychodzi z miotłą na podwórko. Życie ma tutaj jedną twarz.
środa, 16 maja 2012
Historia dwóch Władimirów (fragment książki "Dzienniki Kołymskie" Jacka Hugo-Badera)
Do dziś Aleksander pamięta dwóch ogromnych Władimirów, którzy mieszkali w jego domu. Wryli mu się w pamięć, bo obaj mieli na skórze wypisane i wojenne blizny, i więzienne tatuaże. I tak poza imieniem, rozmiarami i ranami kończą się ich podobieństwa. Poza tym byli jak ogień i woda - nie do pogodzenia.
Ale los, a może bezmyślność, bezduszność sowieckich czynników sprawiły, że obu zakwaterowano w jednym mieszkaniu komunalnym, co znaczy, że mieli wspólny przedpokój, kuchnie i toaletę. Problem w tym, że jeden był byłem białoruski policjantem w hitlerowskie służbie, specjalizuącym się w zwalczaniu partyzantki i pacyfikowaniu puszczańskich wiosek, drugi - białoruskim partyzantem. Nie ma w historii drugiej wojny większych przeciwności.
Obaj wpadli w łapy przeciwnika. Jeden w hitlerowskie, drugi sowieckie, a gdy partyzant w 1945r. odzyskał wolność, po kilku miesiącch swoi go aresztowali i zesłali na Kołymę, gdzie już od roku był Władimir policjant.
I w tym momencie zaczyna się najbardziej niezwykłe, bo obaj mieli dobrze po metrze i dzewięćdziesiąt centymetrów, więc teoretycznie, trafiając do roboty przy kopaniu złota, powinni przeżyć kilka tygodni albo miesięcy.
Bo w Gułagu było tak, że normalny, duży koń służbowy dostawał więcej żarcia niż mały konik jakucki. Z ludźmi było inaczej. Przydział nie uwzględniał rozmiarów człowieka. To sprawiało, że maleńcy, chdzieńcy inteligenci, zwani pogardliwie Iwanami Iwanowiczami, żyli dłużej niż wielcy, przywykli do pracy fizycznej robotnicy i chłopi. Rozmiar miał znaczenie. Im większy, tym szybciej umiera.
Ale nasi Władmirowie, chociaż kolosy, okzali się fenomenami i przeżyli. partyzanta wypuścili z obozu w 1953r. w trakcie masowych zwolnień po śmierci Stalina. Dla policjanta, jak dla wszystkich zdrajców, dezerterów, własowców nie było zmiłowania, litości, przebaczenia. Musiał odsiedzieć swój, najczęściej ogromny wyrok. Na Kołymie było około trzech tysięcy takich więźniów, którzy dożyli w obozach do końca lat pięćdziesiątych. Wypuszczano ich jedna z czasem, bo likwidowano łagry, ale nie mieli prawa powrotu na kontynent.
Tak Władimir policjant zamieszkał w komunałce z Wałdimirem partyzantem. Założyli rodziny, jednemu na świat przyszła córka, drugiemu syn.
- A jak dzieci dorosły - opowiada przewodniczący Aleksadr - pokochały się jak szalone. Za to ich ojcowie ciągle, jak sobie popili, skakali do siebie z siekierami
- Szekspir by czegoś takiego ie wymyślił.
- Pewnie, że tak. Bo wódka ich wreszcie pogodziła, a nie dzieci. Spili się razem na śmierć, a młodzi pobrali się i mieszkają u nas do dzisiaj.
Zdjęcie Roku 2012 - Grand Press Photo
wtorek, 15 maja 2012
Czesław Miłosz - Tomas Venclova, "Powroty do Litwy"
Uniwersytet Wileński nie był ani litewski, ani polski, ani też białoruski, tylko europejski, jak wszystkie uniwersytety tego okresu. Nie należy względem niego, zarówno jak też względem całego Wielkiego Księstwa Litewskiego, stosować późniejszych pojęć. [...] Kiedyś tu było Obserwatorium, które wybudował jezuita Marcin Poczobutt [...]. On również zaznaczył na mapie nieba nowy gwiazdozbiór [...]. Poczobutt ulokował jego symbol na zaszczytnym miejscu - na fryzie wśród znaków zodiaku, które o wiele później polubił [...]Josif Brodski.
środa, 9 maja 2012
Opera leśna w Sopocie - Józef Czapski
Jeden z piękniejszych przykładów przedwojennej twórczości polskich kolorystów, zwanych też kapistami.
sobota, 28 kwietnia 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)