niedziela, 27 maja 2012

Marek Hłasko o Jamesie Deanie

Przed kilku laty pojawił się nagle na ekranie amerykański aktor James Dean; pokolenie dwudziestolatków zobaczyło w nim „swojego" buntownika i swojego idola. Jeśli przestudiować jego życie, wprost trudno uwierzyć, by chciał się rzeczywiście i prawdziwie przeciw czemuś buntować. Uwielbiał rzeźbiarstwo, szybką jazdę samo-chodem i jazz. Nie widzę w tym żadnego buntu. Krytyk filmowy Edgar Morin napisał dużą rozprawę naukową dowodząc, że Dean byt buntownikiem. Nakręcony został z nim film pod tytułem „Buntownik bez powodu"; mimo najlepszych chęci, w filmie tym nie potrafię dopatrzyć się buntu. Dean zawsze robił na mnie wrażenie człowieka, który odczuwa wstyd wobec głupoty innych; wstyd wobec głupoty, jaką ujawniają towarzysze jego zabaw, może też wobec ograniczoności swoich własnych rozrywek - ale od buntu wydawał mi się on daleki. Byt reprezentantem wstydu, a nie buntu. Nicholas Ray, amerykański reżyser, powiedział mi, że Dean ponoć przez całe swoje życie nie tknął alkoholu - przy czym najgenialniejszy był, gdy grat pijanego. Nie ma wątpliwości, że byt aktorskim geniuszem. Nawet fizycznie nie robił wrażenia supermana, raczej niepozorny, o twarzy młodzieńczej, pozbawionej surowości. Pod względem typu był raczej pyknikiem aniżeli astenikiem. Gdyby żył dłużej, z pewnością byłby przedwcześnie wyłysiały i otyły. 
Studium jego biografii nie pozwala więc nazwać Deana buntownikiem, jak już wspomniałem powyżej. Szybka jazda samochodem? No cóż, w Szwajcari wnet by go z tego wyleczono przez pozbawienie prawa jazdy. Policjanci są tu bardziej na miejscu niż psychoanalitycy. Co dalej? Gdzie miejsce na bunt?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz