wtorek, 19 marca 2013

Notatki z "Kochanie, zabiłam nasze koty"



 Fragmenty książki, które sobie gdzieś na boku zanotowałem:
Akurat rozwiązywała psychotest i... W waszym życiu też chyba nie zawsze jest miejsce i czas, żeby czytać Sartre’a w oryginale od tyłu do góry nogami?
Ubierała się zawsze według sobie tylko znanego klucza, coś jakby „i wygodnie, i brzydko, i z nutą ekstrawagancji”, maskując swoje atuty pod nadmiernymi ekspozycjami nie tego, co trzeba.
Głowa jej tkwiła bezpośrednio w ramionach, jakby Stwórca na jej osobie chciał się był upewnić, czy wynalazek taki jak szyja nie był przypadkiem kompletnym zbytkiem.
(„Kochanie, co myślisz o tym?”, „O mój Boże, nie bierz jej. Optycznie poszerza”, „Jest piękna!”, „Jest wstrętna”, „Naprawdę?”, „Jasne kolory optycznie poszerzają, ciemne powężają”, „To samo drobne wzory”, „Moja mama miała sukienkę w drobny rzucik w dniu, w którym się urodziłam”, „Ja urodziłam się o trzeciej w nocy. Dlatego mogę teraz siedzieć do późna i nic”. „Ja budzę się rano, choćby nie wiadomo co”, „Zapomnij. Ja siedzę do późna, a rano jestem całkiem od rzeczy”. „Ja rano wstaję”, „Ja to rano wypijam morze kawy, a potem cała się trzęsę. Gdyby nie medytacja, byłabym kłębkiem nerwów”. „Chcesz żelu?” „Dzięki, może później”). Mogły    tak trajkotać do wieczora, kiedy
We dwie raźniej! Ale niech raz która kiedyś powie: „mam zupełnie inaczej” albo „ja to nie lubię koziego sera”. Niech podniesie rękę na tę słodką symbiozę, idylliczną, pachnącą pudrem i gumą Orbit programową jedność. Przerwie korowód empatii, odedrze od siebie siostrę syjamską jak nieważny kupon. Niech któraś nagle wyjdzie za mąż, a druga zostanie panną, niech jedna zacznie głosować na ugrupowanie prawicowe, choć druga deklaruje liberalizm, ta misterna, lecz chwiejna konstrukcja wpada w złowrogi dygot, by często w ciągu paru chwil złożyć się jak domek z kart, jedno szczęście, że nikt w nim nigdy nie mieszkał.
Sprawdzała martwy ekran swojego telefonu kilkanaście razy na godzinę. Tak jakby miała wszelkie przesłanki, by oczekiwać na wiadomość z wyznaniem miłości, oświadczynami, pozytywnym wynikiem testu ciążowego i terminem porodu. Otrzymała za to pocztą informację o wygranej, która okazała się informacją o możliwości wygranej, i gazetkę świadków Jehowy, a gdy chciała wyrzucić ją do śmietnika, z jej stronic spojrzeli na nią ludzie tak uśmiechnięci, przyzwoici i czyściutko oprani, że przez chwilę pomyślała, że nieprzystąpienie do nich może być w jej obecnej sytuacji taktycznym błędem, którego pewnego dnia nie będzie sobie mogła wybaczyć.
Życie pełne cudów. Zauważ magię istnienia w 14 dni, autor doktor Manfred Peterson, 134 strony, twarda oprawa. Powiedzieć wam coś szczerze o tej książce? Moja matka też ją czytała, kiedy ojciec zostawił ją z kredytem na dom, umierającym na raka psem i spieprzonym zabiegiem zagęszczania rzęs, i odszedł z dziewiętnastolatką. Nie potrafiła poradzić sobie wtedy z nieprzyjemnymi uczuciami, jakie miała, kiedy spotykała ich ciągle w Wal-Marcie.
Jed to duży, gruby chłop o sympatycznej dość twarzy, skłonnej do mienienia się wszystkimi odcieniami czerwieni, po których oceniać dość trafnie można stopień jego odrealnienia: od lżejszych rumieńców aż po pełen melancholijnych blików szkarłat niedopieczonego befsztyka. W niezłych marynarkach i włoskich butach, swojemu zakładowi usiłuje nadać artystowski sznyt, zapychając każdą szparę książkami wielkiej przypadkowości, kupowanymi hurtem po dolarze (Moby Dick, Z osteoporozą na ty, Życie i śmierć Stalina, Decoupage w weekend, Być jak Elton John).
Kochasz się z kimś i myślisz już, że będzie tobą razem z tobą, że zlepicie się i będziecie tak na zawsze, głowa w głowę, serce w serce, że w wielkim ognisku miłości spalisz tę samotność, ten cały tłuszcz życia, druzgocącą ohydę własnego istnienia! A tymczasem: on tylko wstaje i idzie do łazienki się wysikać, a ty leżysz i patrzysz na zwały cellulitisu, które niegdyś były twoimi udami.
Uderzająca w mieszczańskie przywiązanie do konwencji i tych małych obłudnych rytuałów ekspozycja przedstawiała między innymi pocięte kawałki pościeli. Zdawały się one krzyczeć „Nie, nie, kochani, jeśli myślicie, że robić sztukę to znaczy malować przez trzydzieści lat grubą babę z dzieckiem i ze skąpanymi w słońcu arkadami w tle, to grubo się mylicie. Lepiej przez trzydzieści sekund pociąć pościel na kawałki, a resztę tego czasu przeznaczyć na palenie gandzi, mamrotanie pod nosem, śmianie się z filmików na Youtubie i wchodzenie na znaki drogowe”.
wiesz, co odstręcza mnie od tworzenia? To, że każdy jeden chłopek-roztropek może nagle zostać artystą. Weźmie toto pęczek bazylii, wetknie sobie w cewkę moczową i robi wokół wielkie halo, że to jest jego porąbane dzieciństwo!
Fah posłusznie wypiła kilka podanych jej kubeczków mało wykwintnego trunku mało wykwintnym duszkiem.
Kościół, kościoły są takie romantyczne, cudownie nonsensowne. Mam totalnie religijną fazę. Byłam buddystką, ale czy to nie staje się ordynarne? Nuda, kogo nie spytasz — „lecę na odosobnienie, przepraszam”. Zrobili z tego dodatek do kolonoterapii. Kościół zaczyna mi się podobać. To ponuractwo, to sztywniactwo, te złocenia, kompletny odpał. Tylko nie mogę się zmobilizować, bo w niedzielę zawsze mam najgorszego kaca. Chociaż nie odpowiada mi, że ludzie religijni nie mogą używać gumek. To chore, jak właściwie zabezpieczają się przed AIDS? Ale uwielbiam zapach kościoła; dlaczego nie zrobią takich perfum? Kadzidło, naftalina, pleśń i oddech starca, to przypomina mi dzieciństwo, ten monstrualny komunizm. Ciągle stoi mi w oczach, jak zdyszana przybiegam z podwórka, otwieram lodówkę, chcę sięgnąć po butelkę mocno zgazowanego root beer, ale stoi tam tylko dzbanek spleśniałej herbaty. Nie mieliśmy takich rzeczy, zapomnij! Jedliśmy prawie wyłącznie pierogi, borszcz, kiełbasę i te takie ich zgniłe ogórki. No i koplatki. Nie pytaj mnie, co to jest, ale to uwielbiałam, ze stopionym masłem. Rodziców prawie nie było w domu, walczyli. Zresztą wszyscy walczyliśmy, my, dzieci, też pomagaliśmy, na ile mogliśmy. Mama odbijała wzywające ludzi do bojkotu systemu ulotki na ksero, dawała nam i rozdawaliśmy je z rodzeństwem w przejściach metra, w centrach handlowych, w szkołach językowych. Wychodziłam na balkon i patrzyłam przez lornetkę na ten cały mur berliński. Ludzie chcieli go przekraczać, przychodzili z drabinami, ciągnikami, ale wszystko na nic. Był ogromnie wysoki, ciągle więc haczyły o niego samoloty i chmury zatrzymywały się u nas, i ciągle padało, kiedy na Zachodzie było ciągle słońce.
ósma rano w sobotę to jak minus trzecia rano w normalny dzień, miasto jest jak po wybuchu bomby alkoholowej-płciowej. Nawet psom nie chce się sikać, bo nie chcą w krzakach wdepnąć w zwłoki, zbite butelki i opakowania po prevenie.

Efekt murowany: nareszcie nikt, naprawdę NIKT nie wie, o co ci chodzi. A to Bad Berry jest teraz naprawdę trendowe. Mają nawet przedłużone espresso dla psów i stoliki, gdzie psy mogą usiąść sobie ze swoimi MacBookami. To teraz szał: niby mają tylko trzy litery na klawiaturze (H, A i U), ale mają normalnie Firefoxa i twój pies może w chwilach wolnych od zabawy, nauki i zakupów oglądać filmiki na Youtubie, pokazywać innym psom, mogą na imprezach oglądać je sobie razem (stary, ale nie widziałeś tego!) (nie, nie, pokażę ci coś lepszego), w ogóle ma fajny design, jest na niego mniej wirusów i jej pies dużo bardziej go sobie chwali od peceta, którego miał poprzednio.
Albert pachniał jak nastolatki na pierwszej dyskotece: użytymi bez umiaru perfumami, których ilość kompletnie nie dopuszcza nawet do słowa ewentualnej jakości.
Jaka obmierzła wydaje się cisza, jakie bezwartościowe drobiazgi na półkach, jak nudna, nieskończenie nudna praca. Jak wielka dopada nas marność i miałkość naszego istnienia, kiedy ktoś przez moment pokaże nam życie barwne, szalone, omami nas kolorami, połechce bliskością zmysłową, obieca talon na wszystko, czego nam brak, by... By zniknąć nagle, zostawiając nas na pastwę siebie. Jesteśmy jak wygłodniały chłopiec nieznający jeszcze życia, któremu wykolejeniec pokaże w jakimś kącie świńską ulotkę. Bilecik z rozkraczoną babą, której odbyt został najpierw wyeksponowany, a potem ukryty pod komputerową gwiazdką. Brzydzimy się, nie wiemy, co najpierw: wymiotować czy zasłaniać oczy rękami, wreszcie decydujemy się na to drugie, jednak zostawiając trochę miejsca między palcami, by mimo wszystko nie uronić nic z nęcącej ohydy obrazka. Potem zaś, zakażeni tą nieczystą słodyczą, czy też jak kto woli:    słodką nieczystością, leżymy w bezsenne noce, czegoś łaknąc, za czymś tęskniąc, do czegoś próbując lgnąć.

Och cholera! Miała tylko chwilę, by wszystko zmienić. Podrównać obrzępolone włosy, ogolić nogi, wymyślić sobie jakieś kwestie, żarty, zabawne komentarze, którymi mogłaby potem spontanicznie sypać. Zamaskować różne dowody na bycie przez nią tą okropną nią, wepchnąć najbardziej kompromitujące ślady swojego życia do schowka na płaszcze — wszystko, co mogłoby sugerować, że ma te różne żenujące przypadłości: przemianę materii, pięty, paznokcie, zęby... Nogi gięły się pod nią; serce tłukło, tłocząc do krwiobiegu lody o smaku waniliowo-heroinowym, które mieszały się z buzującymi tam już wcześniej niedowierzaniem, lękiem, mdłościami ze zdenerwowania, brakiem włosów i...
Lubię jeździć metrem. Czuję wtedy coś z pogranicza religii i seksu. Które podobno przecież nie mają wcale pogranicza.
Jak to bywa, rosnące napięcie, dyskomfort, wreszcie przestrach i całkiem otwarty opór ofiary zawsze w takich razach potęgują przekorę i złośliwość i nieraz niewinną zabawę potrafią zmienić w przeciągającą się ponurą egzekucję, której okrucieństwem zdumiony jest potem nawet sam oprawca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz