środa, 24 października 2012

Zachód ze "Zniewolonego umysłu"

Drugi rozdział z książki Czesława Miłosza "Zniewolony umysł".


Zachód

"Czy Amerykanie naprawdę są tak okropnie głupi?" - zapytywał mnie ktoś z przyjaciół w Warszawie, a w głosie jego była rozpacz i oczekiwanie, że zaprzeczę. To pytanie przedstawia dość wiernie stosunek ludzi w demokracjach ludowych do Zachodu. Jest to całkowite niemal zwątpienie z resztką nadziei. 
Powodów politycznych do zwątpienia Zachód dał ilość zupełnie wystarczającą w ciągu ostatnich lat. W wypadku jednak intelektualistów w grę wchodzą również inne, bardziej skomplikowane powody. Zanim kraje Europy Środkowej i Wschodniej weszły w skład Imperium, przeżyły drugą wojnę światową, a przebieg jej był tam bez porównania bardziej ostry niż w Europie Zachodniej. Wojna nie tylko zniszczyła gospodarkę tych krajów. Dokonała on obalenia wielu wartości, które dotychczas uchodziły za niewzruszalne.
Człowiek ma na ogół skłonność do uważania porządku, w którym żyje, za naturalny. Domy, które ogląda idąc do pracy, przedstawiają mu się bardziej jako skały wyłonione przez samą ziemię niż jako dzieło umysłów i rąk ludzkich. Czynności, jakie wykonuje w swojej firmie czy biurze, ocenia jako ważne i stanowiące o harmonijnym funkcjonowaniu świata. Strój, jaki nosi on i jego otoczenie, jest jego zdaniem taki, jaki powinien być, i myśl, że i on, i jego znajomi mogliby równie dobrze nosić rzymskie tuniki czy średniowieczne zbroje, pobudza go do śmiechu. Pozycja społeczna ministra czy dyrektora banku wydaje mu się czymś poważnym i godnym zazdrości, a posiadanie znacznej ilości pieniędzy gwarancją spokoju i bezpieczeństwa. Nie wierzy, że na dobrze mu znanej ulicy, na której śpią koty i bawią się dzieci, może pojawić się jeździec z lassem, który będzie łapał przechodniów i wlókł ich do rzeźni, gdzie natychmiast zostaną zabici i powieszeni na hakach. Przyzwyczajony też jest zaspokajać te swoje potrzeby fizjologiczne, które uchodzą za intymne, w sposób możliwie dyskretny, z dala od oczu ludzkich, nie zastanawiając się wiele nad tym obyczajem właściwym nie wszystkim bynajmniej zbiorowiskom. Jednym słowem zachowuje się trochę jak Chaplin w "Gorączce złota", który krzątając się po swojej chacie nie podejrzewa, że wisi ona na skraju przepaści. 
Już jednak pierwsza wędrówka ulicą, której chodniki pokrywa gruba warstwa szkła z rozbitych przez bomby szyb, a jezdnią wiatr niesie papiery z biur wyewakuowanych w panice, podrywa jego zaufanie do rzekomej naturalności jego dotychczasowych przyzwyczajeń. Jak lecą te papiery z tak wielką ilością pieczątek, z napisem "poufne", "ściśle tajne"! Ileż sejfów, kluczy, ile mięsistych dyrektorskich podbródków, konferencyj, woźnych, cygar, panienek w napięciu stukających na maszynach! A tu wiatr goni te papiery ulicą, każdy może je podnieść i przeczytać, ale nikt nie ma na to ochoty, są pilniejsze sprawy, na przykład zdobycie kilograma chleba. I nic, świat dalej trwa. Jak dziwnie. Człowiek idzie dalej ulicą i zatrzymuje się przed domem przepołowionym przez bombę. Prywatność ludzkich mieszkań, ich rodzinne zapachy, ich ciepło pszczelego plastra, ich meble przechowują pamięć miłości i nienawiści! A teraz wszystko na wierzchu, dom ukazuje swoją strukturę, nie jest to skała trwająca od wieków: tynk, wapno, cegła, szalowania, a na trzecim piętrze samotna i przydatna chyba tylko dla aniołów biała wanna, z której deszcz wypłucze wspomnienie o tych, co się w niej kiedyś kąpali. Ludzie niedawno jeszcze możni i uwielbiani stracili wszystko, co mieli, idą polami i proszą chłopa o garstkę kartofli. Pieniądze zmieniają wartość z dnia na dzień - stają się stosem bezsensownie zadrukowanych prostokątów. Na kupie dymiących gruzów siedzi mały chłopczyk i dłubiąc w zgliszczach prętem z drutu wtóruje sobie w tej zabawie pieśnią o wielkim wodzu, który jest tak dzielny, że nie pozwoli wrogowi nawet zbliżyć się do granicy. Pieśń jeszcze została, ale wódz w ciągu niewielu dni stał się przeszłością. 
Później trzeba nabyć nowe przyzwyczajenia. Natykając się wieczorem na trupa na chodniku obywatel dawniej pobiegłby do telefonu, zebrałoby się wielu gapiów, byłyby wymieniane uwagi i komentarze. Teraz wie, że trzeba szybko minąć tę kukłę leżącą w ciemnej kałuży i nie zadawać niepotrzebnych pytań. Ten, co go zastrzelił, musiał mieć jakieś swoje racje. Wyrok podziemny zapada przeważnie bez wysłuchania oskarżonego. 
W normalnym mieście europejskim nie rozkazuje się ludności, aby przestudiowała plan miasta sprawdzając, czy każdy mieszka we właściwej dla niego dzielnicy. Dlaczegóżby nie? Dzielnica A jest dla jednej rasy, dzielnica B jest dla drugiej rasy, dzielnica C - dla trzeciej rasy. Jest wyznaczony termin przenosin i ulice zapełniają się długimi rzędami wozów transportowych, ręcznych wózków, taczek, ludzi dźwigających toboły, łóżka, szafy, garnki, klatki z kanarkami. Aż wreszcie każdy mieszka w swojej dzielnicy, to nic, że w niektórych dzielnicach dom, który miał dwustu mieszkańców, musi teraz pomieścić dwa tysiące. Teraz dokoła dzielnicy C buduje się wysokie mury, zamyka się bramy i w ciągu wielu miesięcy ładuje się codziennie nową porcję mężczyzn, kobiet i dzieci w bydlęce wagony, które ich zawożą do specjalnie zbudowanej fabryki, tam ludzkie transporty są trute naukową metodą, a ich ciała spalane w ogromnych krematoriach. 
A oto pojawia się i jeździec z lassem. Jest to "buda", czyli kryty brezentem, ciężarowy samochód, który czeka za rogiem ulicy. Przechodzień, który nieświadomy niebezpieczeństwa mija ten róg ulicy, nagle natyka się na wycelowaną w niego lufę, podnosi ręce do góry i wepchnięty zostaje do samochodu; odtąd jest stracony dla swoich najbliższych. Będzie więźniem obozów koncentracyjnych albo zostanie ustawiony pod murem, z ustami zaklejonymi plastrem, aby nie wznosił antypaństwowych okrzyków, i zastrzelony, co powinno mieć zbawienny wpływ na ludność miasta i skłaniać ją do posłuszeństwa. Aby uniknąć podobnego losu, najlepiej byłoby nie wychodzić z domu. Ojciec rodziny powinien jednak wyjść z domu, bo musi jakoś zarobić na chleb i zupę dla żony i dzieci. Co wieczora rodzina martwi się: wróci czy nie wróci. A ponieważ trwa to latami, wszyscy stopniowo przyzwyczajają się uważać miasto za dżungle, a los człowieka dwudziestego wieku za taki sam jak los człowieka jaskiniowego, przebywającego wśród potężniejszych od niego potworów. 
Cz. Miłosz
Dotychczas uchodziło za pewne, że człowiek przez całe życie nosi to samo imię i nazwisko. Teraz jednak okazuje się, że z różnych względów wskazane jest zmienić imię i nazwisko i nauczyć się na pamięć swojej nowej biografii. Przyzwyczajenie usuwa dawne imię i nazwisko w cień, aż nabywa się nową osobowość. Kiedy żony są bez mężów, z którymi nie wiadomo co się stało, a mężowie bez żon, i kiedy ludzie noszą inne niż przed wojną nazwiska, trudno bawić się w akty stanu cywilnego. Wstąpienie w związki małżeńskie jest to po prostu zamieszkanie razem i ta forma ślubu, poprzednio raczej lekceważona, zyskuje społeczne uznanie. 
Napady bandyckie uważane były kiedyś za przestępstwo. Teraz ci, którzy dokonali napadu na bank, zyskują tytuł bohaterów, bo zrabowane pieniądze zasilą kasę organizacji podziemnej. Są to zwykle młodzi chłopcy o wyglądzie matczynych pieszczochów. Zabicie człowieka nie jest dla nich bynajmniej skomplikowanym moralnym problemem. 
Bliskość śmierci niszczy hamulec wstydu. Mężczyźni i kobiety, kiedy wiedzą, że data ich śmierci została zapisana w notatniku przez zażywnego osobnika z pejczem i pistoletem, który decyduje o ich losie, spółkują na widoku publicznym, na małej przestrzeni otoczonej drutami, która jest ich ostatnim pomieszczeniem ziemskim. Osiemnastoletni chłopcy i dziewczęta przed wyjściem na pozycje na barykadzie, gdzie będą walczyć z pistoletami i bańkami z benzyną przeciwko czołgom, chcą skorzystać ze swojej młodości, która nie będzie miała prawdopodobnie dalszego ciągu w wieku dojrzałym i nie troszczą się o przyzwoitość istniejącą w innym odległym od ich czasów wymiarze. 
Który świat jest "naturalny"? Czy ten sprzed wojny, czy wojenny? Oba są naturalne - sądzi człowiek, jeżeli oba dane mu było poznać. Nie ma instytucji, nie ma obyczaju i przyzwyczajenia, które by nie mogły ulec zmianie. Wszystko, czym żyją ludzie, jest darem formacji historycznej, w jakiej się znaleźli. Płynność i ciągła przemiana są cechą zjawisk, a człowiek jest istotą plastyczną i można sobie wyobrazić dzień, w którym cechą szanującego się obywatela będzie chodzenie na czworakach z rodzajem wieżyczki z kolorowych piórek, którą będzie dźwigał na tyłku. 
Ludzie w krajach Zachodu, a zwłaszcza Amerykanie, wydają mu się niepoważni właśnie dlatego, że nie przeszli przez doświadczenia, które uczą o względności ich sądów i myślowych nałogów. Ich brak wyobraźni jest zaiste przerażający. Ponieważ urodzili się i wychowali w pewnym porządku społecznym i pewnym systemie wartości, sądzą, że inny porządek musi być "nienaturalny" i że nie zdoła się on utrzymać jako przeciwny ludzkiej naturze. A jednak i ich może dosięgnąć ogień, głód i miecz. Co więcej prawdopodobnie to nastąpi, ponieważ w życiu ludzkości działa zasada naczyń połączonych: trudno uwierzyć, że kiedy jedna część kuli ziemskiej przeżywa wielkie klęski, druga połowa ma kontynuować styl życia dziewiętnastego wieku i o cierpieniach swoich odległych bliźnich dowiadywać się tylko z kina i gazet. Przykłady uczą, że tak nie bywa. Mieszkaniec Warszawy czy Budapesztu też oglądał kiedyś bombardowania Hiszpanii czy płonący Szanghaj w kinie. Aż wkrótce potem przekonał się, jak wyglądają takie i wiele innych zabiegów w praktyce. O NKWD czytał ponure historie, aż okazało się, że sam musi mieć z nim do czynienia. Jeżeli cokolwiek gdzieś jest, będzie wszędzie - taki wniosek wysuwa ze swoich obserwacji i chwilowa pomyślność Ameryki nie budzi w nim szczególnego zaufania. Uważa, że zdarzenia lat 1933-1945 w Europie są zapowiedzią rzeczy, jakie zdarzą się gdzie indziej, a świadomość Europejczyków wschodnich jest z takiego punktu widzenia bez porównania bardziej zaawansowana w rozumieniu zdarzeń współczesnych niż mieszkańców państw, które niczego szczególnego nie doznały. 
Myśli socjologicznie i historycznie, a ten sposób myślenia jest w nim głęboko zakorzeniony, bo nauczył się go w bardzo uciążliwej szkole, w której za niewiedzę groził nie zły stopień, a utrata życia. Jest dlatego szczególnie podatny na teorie, które przewidują gwałtowne zmiany w krajach Zachodu; przecież nie ma racji, aby tam trwało to, co gdzie indziej przestało trwać. 
Jedynym systemem myślenia, jaki jest mu dostępny, jest materializm dialektyczny, a ma on dla niego dużą siłę atrakcyjną, bo przemawia zrozumiałym dla jego doświadczeń językiem. Złudny porządek "naturalny" w krajach Zachodu jest skazany, według materializmu dialektycznego (w ujęciu stalinowskim), na nagłą katastrofę wskutek kryzysu. Tam gdzie powstaje kryzys, klasy panujące uciekają się do faszyzmu jako środka przeciwko rewolucji proletariatu. Faszyzm oznacza wojnę, komory gazowe i krematoria. Wprawdzie przewidywany kryzys w Ameryce, w momencie demobilizacji, nie nastąpił, wprawdzie Anglia wprowadziła u siebie ubezpieczenia socjalne i socjalizację medycyny w stopniu nigdzie dotychczas jeszcze nie spotykanym, a przy powstaniu histerii antykomunistycznej w Stanach Zjednoczonych poważną rolę odegrał strach przed innym mocarstwem - jednak są to tylko modyfikacje sprawdzającego się poza tym wzoru. Jeżeli świat jest podzielony pomiędzy faszyzm i komunizm, oczywiście faszyzm musi przegrać, ponieważ jest to ostatnia, rozpaczliwa deska ratunku .burżuazji, metoda rządzenia, która polega na demagogii, co w praktyce prowadzi do wysuwania na naczelne stanowiska ludzi nieodpowiedzialnych. W chwilach decydujących ludzie ci robią głupstwa (jak na przykład polityka okrucieństwa wobec ludności zastosowana przez Hitlera na Wschodzie czy wepchnięcie Włoch do wojny przez Mussoliniego). 
Rozumując tak człowiek, o którym mowa, nie musi być bynajmniej stalinistą. Przeciwnie, znając wątpliwe dobrodziejstwa systemu wypracowanego w Centrum, chętnie widziałby olbrzymi meteoryt, który zmiótłby z powierzchni ziemi przyczynę jego męczarni. Jest jednak tylko człowiekiem, waży szansę i wie, że źle jest umieszczać się po stronie wskazanej przez istotę, która w jego stuleciu zajęła miejsce boskie, to jest Historię. Propaganda, której jest poddany, wszelkimi środkami stara się utwierdzić go w przekonaniu, że nazizm i amerykanizm są to zjawiska identyczne, bo wyrastające na bazie tych samych gospodarczych stosunków. Wierzy tej propagandzie w stopniu nie o wiele mniejszym niż przeciętny Amerykanin swoim dziennikarzom, którzy go zapewniają, że hitleryzm i stalinizm niczym się nie różnią. 
Jeżeli nasz człowiek znajduje się nawet na dość wysokim szczeblu hierarchii i ma dostęp do informacji, słabo orientuje się jednak w sile i słabości Zachodu. Instrument optyczny, którego używa, jest tak skonstruowany, że ogarnia tylko pewne z góry przewidziane pola widzenia. Patrząc weń znajduje potwierdzenie tego, co spodziewał się zobaczyć (podobnie raporty dyplomatyczne, jakie otrzymują rządzący, identyfikują zasięg instrumentu Metody z rzeczywistością). Na przykład przyzwyczaiwszy się żyć w systemach, w których prawo nie istnieje, to znaczy jest tylko narzędziem w rękach Partii, a jedynym kryterium jest efektywność działania, z trudnością wyobraża sobie ustrój, w którym każdy obywatel, największy i najmniejszy, czuje się związany przepisami prawa. Przepisy te mogły być wprowadzone, by chronić interesy uprzywilejowanych grup, ale trwają, chociażby nawet interesy się zmieniły, i zastąpienie ich innymi przepisami nie jest bynajmniej łatwe. Każdy obywatel tkwi w sieci ustaw sięgających datami ich powstania daleko wstecz. Jest to bardzo uciążliwe, mechanizm życia zbiorowego jest ociężały i ci, którzy chcieliby naprawdę działać, szamoczą się bezradnie. Stąd niezrozumiałe dla mieszkańców Europy Środkowej i Wschodniej zwłoki, absurdalne decyzje, kampanie polityczne obliczone na nastroje wyborców, demagogia, wzajemne licytacje. Równocześnie daje to jednak ochronę obywatelowi: złapanie na ulicy osobnika, który nie podoba się rządzącym, wsadzenie go do "budy" i wywiezienie do obozu koncentracyjnego jest oczywiście rozwiązaniem znakomitym, ale trudnym do zastosowania tam, gdzie za przestępcę uważa się tylko człowieka, który popełnił czyn wyraźnie wymieniony jako karalny, w tym i w tym paragrafie. Kodeksy karne nazistowski i sowiecki są natomiast całkowicie zgodne w zacieraniu granicy pomiędzy czynem karalnym i niekaralnym: pierwszy - przez określenie przestępstwa jako wszelkiego czynu zwróconego przeciwko interesom narodu niemieckiego, drugi - jako wszelkiego czynu zwróconego przeciwko interesom dyktatury proletariatu. Tak więc to, co nazywa się "bezdusznym burżuazyjnym formalizmem", dostarcza niejakich gwarancji, że ojciec rodziny nie przejedzie się, zamiast wrócić do domu na kolację, w rejony, w których białym niedźwiedziom jest dobrze, ale ludziom źle. Nie da się również stosować naukowo opracowanych tortur, pod których wpływem każdy przyznaje się z równą gorliwością do popełnionych i nie popełnionych zbrodni. Propaganda stara się przekonać obywateli demokracji ludowych, że prawo na Zachodzie jest wszędzie fikcją i służy interesom klas rządzących. Być może jest to fikcja, ale dla rządzących mało wygodna. Chcąc kogoś skazać trzeba porządnie się napocić, żeby mu winę naprawdę udowodnić, adwokaci uciekają się do wszelkich możliwych kruczków prawnych, sprawa wlecze się w apelacjach, kasacjach itd. Oczywiście zdarzają się i zbrodnie pod przykrywką prawa. Dotychczas jednak prawo wiąże tam ręce zarówno rządzącym jak rządzonym, co, stosownie do uznania, można uważać za siłę albo za słabość. 
Amerykanie porównują demokrację do niezdarnej tratwy, na której każdy wiosłuje w inną stronę. Jest pełno wrzasku i wzajemnych wymyślań i niełatwo zdobyć się na wiosłowanie w jednym kierunku. W zestawieniu z taką tratwą bojowa galera totalitarnego państwa przedstawia się okazale. Bywa jednak, że tam gdzie rozbije się totalitarny prędki okręt, przepłynie niezdarna tratwa. 
To, co jest nowe na Zachodzie, niełatwo jest dostrzegalne dla klienta Centrum. W niektórych krajach Zachodu, w pierwszym rzędzie w Stanach Zjednoczonych, zdarzyło się coś, co nie ma analogii w wiekach poprzednich: powstała tam cywilizacja ludowa, wulgarna, mogąca budzić niesmak u osób bardziej wyrafinowanych, ale zapewniająca udział w wytworach maszynowej produkcji wielomilionowym masom. To prawda, że to, co te masy cieszy, jest przeważnie blichtrem i szychem i że okupują to one ciężką pracą. Niemniej robotnica, która za tanie pieniądze dostaje maszynowe reprodukcje modeli sukien noszonych przez gwiazdy filmowe, jeździ starym, ale swoim własnym samochodem, ogląda filmy kowbojskie, które ją bawią, i używa w swoim mieszkaniu elektrycznej lodówki - jest na pewnym poziomie cywilizacyjnym wspólnym z innymi i nie przypomina bynajmniej kołchoźnicy spod Kurska, której prawnuczka, w najlepszym wypadku, mogłaby zbliżyć się do podobnej przeciętności. "Głupota" mas amerykańskich, które czerpią zadowolenie z czysto materialnych korzyści nowoczesnej cywilizacji, jest niezwykle irytująca dla intelektualisty. Wychowany w kraju, w którym istniał podział na "inteligencję" i "lud", szuka on przede wszystkim idei, wytwarzanych zwykle przez inteligencję będącą zaczynem przemian rewolucyjnych. Natykając się na społeczeństwo, w którym "inteligencja", jaką znano w Europie Środkowej i Wschodniej, nie istnieje, z trudnością daje on sobie radę z równie antykonceptualnym materiałem obserwacji. "Idee", jakie tam znajduje, są wyraźnie przestarzałe i zostały daleko w tyle za rozwojem gospodarki i techniki. Czysto empiryczne i pragmatyczne rozwiązywanie trudności, niezdolność do skromnej nawet dozy abstrakcji (a przecież burżuazja, np. niemiecka, miała tę zdolność w wysokim stopniu) wprowadzają nieokreślone dane do rachunku. Jeżeli się uznaje te cechy za "opóźnienie" w stosunku do Europy, to trzeba równocześnie powiedzieć, że "głupota" wspomagana techniką, znacznie bardziej zaawansowaną niż technika europejska, nie jest tylko źródłem słabości. 
Jak dotychczas rozpęd w dokonywaniu i stosowaniu nowych wynalazków nie został zahamowany. Prymat w tym względzie należy do Zachodu. Próba dopędzenia Zachodu, zrobiona przez Japonię, skończyła się niepowodzeniem i Japonia została pobita przez pokojowe i szarpane wewnętrznymi konfliktami Stany Zjednoczone Roosevelta. Rosja, skopiowawszy z Zachodu modele samochodów i samolotów, odrzutowiec, radar, penicylinę, telewizję, bombę atomową i niemieckie łodzie podwodne, występuje teraz do wyścigu. Najmłodsze pokolenie w Europie Wschodniej, wychowywane w kulcie nauki rosyjskiej, zaczyna wierzyć, że rosyjska nauka i technika zajmują w świecie miejsce przodujące. Starsi uważają takie przypuszczenie za absurd, nie są jednak pewni, czy zważywszy niezmierzone bogactwa przyrody, gospodarkę planową i możność rzucenia nieograniczonych sum pieniędzy na badania i doświadczenia naukowe, Rosja nie znajduje się w punkcie zwrotnym. Przeciwko temu zdaje się przemawiać praktycyzm współczesnej nauki rosyjskiej, poddanej jednej Metodzie. Jak wiadomo największe wynalazki są dokonywane wskutek długotrwałej, bezinteresownej pracy wielu uczonych, nie przynoszącej na razie żadnych konkretnych wyników. Przeciwko temu przemawia również natrętność, z jaką propaganda przypisuje większość wynalazków Rosjanom (chociaż równocześnie kopiuje się technikę amerykańską, od konstrukcji mostów zaczynając, a na motorach kończąc, w najdrobniejszych szczegółach). Taki wysiłek propagandowy, posuwany często do śmieszności, nie świadczy o dobrym samopoczuciu - ani nie świadczy o dobrym samopoczuciu np. sprzedaż demokracjom ludowym maszyn szwedzkich z zamalowanymi znakami - jako rosyjskich. Niemniej wysiłek propagandy, aby zwalczać rosyjski kompleks niższości i podnosić "techniczne morale", stanowi dowód, jak wielką wagę Centrum przywiązuje do naukowego wyścigu. Kto wie, do jakich wyników może doprowadzić ta koncentracja woli. Trzeba tylko czasu. 
Przyjmijmy jednak - godzi się człowiek z Europy Środkowej i Wschodniej - że w tej chwili wyższość Zachodu w dziedzinie potencjału produkcji, techniki, zastąpienia rąk ludzkich maszyną (co równa się stopniowemu zacieraniu różnicy pomiędzy pracą fizyczną i umysłową) jest niewątpliwa. Ale co dzieje się w umysłach zachodnich mas? Czy to nie jest sen duchowy, a kiedy przychodzi przebudzenie, czy stalinizm nie jest jedyną jego formą? Czy chrześcijaństwo nie cofa się tam i czy te masy nie są pozbawione jakiejkolwiek wiary? Niewątpliwie tak. Czy jest w ich umysłach pustka? Tak. Czy pustkę tę zapełnia się szowinizmem, kryminalnymi romansami i filmami bez wartości artystycznej? Tak. Więc cóż Zachód może nam ofiarować? Wolność od czegoś to dużo, ale to za mało, to o wiele mniej niż wolność ku czemuś. 
Takie pytania mogą wydać się zbyt zasadnicze, ale są stawiane. Co prawda na pytania te można odpowiedzieć innymi pytaniami. Nieliczni komuniści amerykańscy (przeważnie intelektualnie nastrojeni synowie mieszczańskich i drobnomieszczańskich rodzin) ubolewają nad nędzą duchową mas, ale nie zastanawiają się nad tym, że w Imperium, do którego tęsknią, istnieje nędza materialna i brak techniki plus stalinizm i że całkiem ciekawe byłoby przedstawić sobie dobrobyt i technikę plus stalinizm, co nie zrealizowało się nigdzie jeszcze na kuli ziemskiej. Tworzenie nowego człowieka w Imperium odbywa się pod hasłem walki z nędzą (równocześnie powodowaną i zwalczaną) i podniesienia techniki (równocześnie niszczonej i budowanej). Gdyby zabrakło tych potężnych motywów, co by się stało? Można podejrzewać, że koła wielkiej machiny kręciłyby się w pustce. Ten etap - zrealizowanego komunizmu - jest "miejscem świętym ze świętych" dla wyznawców i nie wolno tam sięgać wzrokiem. Jest to Niebo. Nie należy próbować przeniknąć w to, co jest ponad zrozumienie. Gdyby się jednak odważyć, okazałoby się, że Niebo nie różni się wiele od Stanów Zjednoczonych w okresach pełnego zatrudnienia i że (nawet przyjąwszy złagodzenie strachu, co jest mało prawdopodobne) masy żyją życiem fizjologicznym, korzystają z materialnych osiągnięć cywilizacji, a ich rozwój natrafia na nieprzezwyciężoną przeszkodę w postaci doktryny, która widzi cel w wyzwoleniu człowieka od trosk materialnych ku czemuś, co według niej samej jest nonsensem. 
Oczywiście podobne rozważania są utopijne. Jeżeli jednak nie zaprzątają zanadto komunistów na Zachodzie, nie są od nich wolni ich bracia w Imperium. Zapamiętałem czyjeś zdanie: "Nie chciałbym dożyć zrealizowanego komunizmu, bo to będzie pewnie bardzo nudne." Kiedy już będzie zakończona wielka praca wychowawcza i znienawidzona "istota metafizyczna" w człowieku ulegnie zniszczeniu, co dalej? Wątpliwe, czy naśladowanie chrześcijańskiej liturgii przez Partię i rodzaj nabożeństw odprawianych przed portretami wodzów dostarczy ludziom doskonałych satysfakcji. 
Oglądanie się na Zachód w nadziei, że tam się coś rodzi, jest bardziej rozpowszechnione wśród intelektualistów na Wschodzie, niż to się wydaje Zachodowi. Nie jest to bynajmniej oglądanie się na propagandę. Coś jest to nowy genialny autor, nowa filozofia społeczna, ruch artystyczny, odkrycie naukowe, nowe zasady malarstwa czy muzyki. I znaleźć owo coś zdarza się rzadko. Ludzie na Wschodzie przyzwyczajeni już są do traktowania poważnie tylko tych objawów życia społecznego, które występują w skali organizacyjnej i masowej. W dziedzinie kulturalnej nic na Zachodzie nie przybiera takiej skali, z wyjątkiem filmów, bestsellerów i ilustrowanych magazynów. Nikt z myślących ludzi na Zachodzie nie traktuje większości tych środków masowej rozrywki poważnie, natomiast na Wschodzie per analogiam (tam wszystko ma charakter masowy) urastają one do godności jedynych reprezentantów "zgniłej kultury Zachodu". Wyszydzać idiotyzm licznych filmów, powieści czy artykułów jest łatwo (zarabiając przy niewielkim wysiłku honoraria i w dodatku uwalniając się przez to od znacznie przykrzejszego obowiązku pisania entuzjastycznie o Centrum), więc jest to ulubione zajęcie dziennikarzy, a wpływ, jaki tego rodzaju krytyka wywiera na publiczność, jest znaczny. 
Prawdziwe życie kulturalne Zachodu jest inne. I tam jednak intelektualista wschodni natyka się na zdradliwe pozory, bo jest tam równouprawnienie epigoństwa i nowatorstwa, dekadencji i zdrowia, reklamowanego beztalencia i półgębkiem wspominanej wielkości. Prądy, które zna ze swoich przedwojennych podróży na Zachód, nadal trwają i budzą jego oburzenie jako etap, który sam przezwyciężył. Ale one to przede wszystkim narzucają się jego uwadze, nie zjawiska nowe, z trudem kiełkujące w lesie spróchniałych drzew. 
Najpoważniejszym zarzutem wysuwanym przeciwko wartościom kulturalnym Zachodu jest ich elitarność i niedostępność dla mas. Zarzut ten jest słuszny. Poezja, malarstwo czy nawet muzyka, zamykając się w wieżach z kości słoniowej, wpadają w rozliczne choroby stylu. Równocześnie jednak ich związek z życiem codziennym ludzi jest znacznie bardziej ścisły, niż wydaje się to powierzchownym obserwatorom. Na przykład nowatorskie malarstwo, "trudne", "niezrozumiałe", trafia natychmiast do wielkiej liczby odbiorców, bo wpływa na styl reklamy, na mody kobiece, na dekoracje teatralne, na zdobnictwo wnętrz, a co może najważniejsze - na kształt powszechnie używanych maszyn. W porównaniu z tym styl "sowiecki empire", polegający na malowaniu wielkich płócien, na których widać dygnitarzy w różnych grupach i pozach, jest całkowicie oderwany od życia. Zniszczywszy eksperyment w sztuce, Centrum skazało się w dziedzinie sztuk stosowanych (jeżeli o ich istnieniu tam można w ogóle mówić) na nieudolna imitację sztuk stosowanych Zachodu, które są stale odnawiane dzięki eksperymentom malarstwa sztalugowego. Heroiczne wysiłki Czechów i Polaków, aby ocalić własne sztuki stosowane przez sięgnięcie do wzorów ludowych, są prawdopodobnie skazane na niepowodzenie, bo istnieje współzależność mebla, tkaniny na ścianę czy materiału na suknie kobiece z malarstwem i rzeźbą. Kiedy w malarstwie i rzeźbie obowiązuje kult brzydoty, a wszelka śmiałość uchodzi za formalizm, sztuki stosowane, odcięte od swoich źródeł, skazane są na jałowość. 
Wielobarwna sceneria, na której rozgrywa się życie krajów Zachodu, poddana jest prawu osmozy. Przeciętny obywatel tych krajów nie zdaje sobie sprawy z tego, że jakiś malarz na poddaszu albo autor niezrozumiałych wierszy czy lekceważony muzyk są czarodziejami nadającymi formę wszystkiemu, co sam w życiu ceni. Nie myślą o tym również rządzący, którym szkoda czasu na podobne drobiazgi. System gospodarczy, pozbawiony planowania, uniemożliwia przyjście z pomocą ludziom pracującym w różnych kulturalnych dziedzinach. Goniąc bezinteresownie za własną chimerą, ludzie ci zdychają nieraz z głodu, podczas gdy tuż obok bogaci kretyni nie wiedzą, co zrobić z pieniędzmi i zużywają je tak, jak im doradza ich przyćmiony rozum. 
Taki porządek rzeczy oburza człowieka ze Wschodu. W jego kraju każdy, kto okaże jakie takie zdolności, jest użyty. W krajach Zachodu ktoś o tych samych zdolnościach ma znikome szansę. Rozrzutność w gospodarce talentami jest wręcz przygnębiająca, a nieliczni, którym udaje się zdobyć uznanie, zawdzięczają to niekoniecznie swoim zawodowym zaletom, bardzo często po prostu przypadkowi. Odpowiednikiem tego marnotrawstwa jest w krajach Nowej Wiary przyjęcie umiejętności dostosowania się do linii politycznej jako kryterium selekcji, dzięki czemu do zaszczytów najłatwiej dochodzą miernoty. Mimo to artysta i uczony łatwiej w tych krajach daje sobie radę niż jego kolega na Zachodzie. Chociaż nacisk Metody jest uciążliwy, rekompensaty materialne nie są do pogardzenia. Wielu muzyków, malarzy i pisarzy, którzy mieli okazję przedostać się na Zachód, nie uczyniło tego, bo lepiej jest tak czy inaczej komponować, malować i pisać niż pracować w fabryce czy uczyć i na uprawianie swego istotnego fachu nie mieć już czasu ani siły. Wielu z tych, co byli za granicą, wróciło do swoich krajów głównie z tego właśnie powodu. Strach przed bezwzględnością, z jaką system gospodarczy Zachodu odnosi się do pracowników nauki i sztuki, jest bardzo rozpowszechniony wśród intelektualistów wschodnich. Lepiej jest mieć do czynienia z inteligentnym diabłem niż z dobrodusznym bęcwałem - powiadają. Inteligentny diabeł rozumie wzajemny interes i pozwala żyć z pióra, z dłuta czy pędzla, dbając o swoich klientów i wymagając. Dobroduszny bęcwał nie rozumie wzajemnego interesu, niczego nie daje i niczego nie wymaga, co w praktyce równa się uprzejmemu okrucieństwu. Że podstawowe środki produkcji powinny należeć do państwa, które ustala plany gospodarcze i zużytkowuje dochód na cele higieny, oświaty, nauki i sztuki - wydaje się ludziom Wschodu pewnikiem i naiwnością byłoby szukać wśród nich zwolenników kapitalizmu. Coś, czego szukają na Zachodzie, to nie są na pewno odgrzewane hasła Rewolucji Francuskiej czy amerykańskiej Wojny Niepodległościowej. Na argument, że fabryki i kopalnie powinny należeć do prywatnych osób, odpowiedzą kpiną. Poszukiwanie czegoś wynika z mniej czy bardziej jasnego zrozumienia faktu, że Nowa Wiara niezdolna jest zaspokoić duchowe potrzeby ludzkie, a jej próby w tym kierunku z nieubłaganą prawidłowością zmieniają się w karykaturę. Gdyby ich przycisnąć do muru i zmusić do sformułowania, czego chcą, odpowiedzieliby zapewne, że chcą systemu, w którym gospodarka byłaby socjalistyczna, ale człowiek nie musiałby miotać się bezradnie w wężowym uścisku Metody. Wyglądają więc jakichś oznak, które by świadczyły, że prawdziwe wartości kulturalne mogą powstać poza Metodą. Powinny to jednak być wartości trwałe, na miarę jutra, a więc nie takie, które wynikają ze świadomości przestarzałej, bo gdyby takie tylko istniały, byłoby to triumfem i potwierdzeniem Metody. Ludzie w krajach Nowej Wiary wiedzą, że tylko na Zachodzie mogą powstać dzieła stanowiące zalążek przyszłej nadziei. Kto wie, czy w pracowniach samotnych myślicieli nie są już dokonywane odkrycia o wadze nie mniejszej niż praca Darwina czy Marksa,
równie samotnych w swojej epoce. Tylko jak do tego dotrzeć? 
Intelektualista wschodni jest szczególnie surowym sędzią wszystkiego, co przenika doń z Zachodu. Wiele razy zawiódł się i nie chce zbyt tanich pocieszeń, które zostawiają później tym większe przygnębienie. Wojna uczyniła go przenikliwym w demaskowaniu złudnych pozorów i podejrzliwym. Wiele książek, które lubił przed wojną, wiele kierunków w malarstwie i muzyce odrzucił, bo nie wytrzymały próby. Gdyż dzieło ludzkiej myśli powinno wytrzymać próbę brutalnej, nagiej rzeczywistości. Jeżeli nie zdoła wytrzymać, nie jest nic warte. Prawdopodobnie to tylko jest naprawdę coś warte, co zdolne jest istnieć dla człowieka w chwili, kiedy jest zagrożony natychmiastową śmiercią. 
Ktoś leży pod ogniem karabinów maszynowych na ulicy miasta, w którym toczą się zacięte walki. Przygląda się brukowi i obserwuje zabawne widowisko: kostki bruku zjeżają się jak kolce jeża - to kule uderzając o ich krawędzie poruszają je z miejsca i nadają im pozycję ukośną. Taki moment osądza w świadomości człowieka poetów i filozofów. Być może jakiś poeta był uwielbiany przez publiczność literackich kawiarń i kiedy wchodził tam, kierowano na niego spojrzenia pełne ciekawości i podziwu. Jego wiersze jednak, przypomniane w takim momencie, odsłaniają swoją cherlawość i ukazują wszelkie cechy rozrywki pięknoducha. Natomiast obserwacja kostek bruku jest czymś bez wątpienia realnym i poezja, która by opierała się na podobnie nagim doświadczeniu, zdolna byłaby przetrwać zwycięsko ów dzień potępienia iluzji, którymi skłonni są karmić się ludzie. W intelektualistach, którzy przeżyli "los desastros de la guerra" w Europie Wschodniej, zaszło coś, co można nazwać redukcją uczuciowych zbytków. Powieści psychoanalityczne pobudzają ich do pogardliwego rechotu. Literaturę komplikacji erotycznych, wciąż jeszcze popularną na Zachodzie, uważają za śmiecie. Malarstwo epigonów abstrakcjonizmu wywołuje w nich ziewanie. Są głodni - ale chcą chleba, a nie hors d'oeuvre'ów. 
Materializm dialektyczny znajduje w nich łatwo oddźwięk, bo jest formą myślenia ziemskiego. Chętnie widzieliby literaturę i sztukę spoza kręgu Metody, ale pod warunkiem , że byłaby ona ziemska, silna i zdrowa. Gdyby tylko mogli ją znaleźć. Jest zastanawiające, że cokolwiek na Zachodzie jest dostatecznie silne na ich gust, obraca się dokoła pasjonujących ich zagadnień ustroju społecznego i wierzeń masowych: są to książki zarówno stalinistów, jak, w większym jeszcze stopniu, książki antystalinistów. Wielu z nich czytało "Ciemność w południe" Koestlera. Nieliczni zapoznali się z "1984" Orwella (ze względu na trudność dostania tej książki i niebezpieczeństwa, na jakie naraża jej posiadanie, znana jest ona tylko niektórym członkom Inner Party); Orwell zafascynował ich przez podpatrzenie szczegółów, które znają dobrze i przez formę satyry w tradycji Swifta; forma ta jest niemożliwa do praktykowania w krajach Nowej Wiary, bo alegoria, z natury wieloznaczna, wykraczałaby poza przepisy socjalistycznego realizmu i wymagania cenzury. Również ci, którzy znają Orwella tylko ze słyszenia, dziwią się, że pisarz, który nigdy nie mieszkał w Rosji, mógł zebrać tak wiele dokładnych spostrzeżeń. Już to, że na Zachodzie są pisarze rozumiejący funkcjonowanie niezwykle złożonej machiny, której oni sami są częścią, wydaje im się zastanawiające, zważywszy "głupotę" Zachodu. 
Co ma siłę na Zachodzie, jest jednak zwykle tylko negacją. Krytyka Nowej Wiary, jaką tam się uprawia, jest często celna. Mimo to nie wskazuje ona dróg wyjścia i nic nie wprowadza na miejsce Metody. Można co prawda powiedzieć, że wprowadza żywego człowieka, który nie wstydzi się swoich myśli i ma odwagę poruszać się sam, bez tych szczudeł, jakimi są cytaty z pism autorytetów. To jednak wydaje się intelektualistom wschodnim niedostateczne. Nie zwycięża się Mesjasza argumentami rozsądnych ludzi, z których ust wychodzą słowa, a nie miecz z płomienia. 
Religia chrześcijańska, ograniczona albo wręcz tępiona w krajach Nowej Wiary, ciągle wywołuje (niezdrowe) zainteresowanie. Czy jednak chrześcijanie w krajach Zachodu korzystają w należyty sposób z wolności? Wypada raczej dojść do wniosku, że nie. Religia stała się tam czymś w rodzaju pozostałości obyczajowych, których przykłady można znaleźć w folklorze różnych narodów. Co więcej, zdaje się iść ręka w rękę z polityczną reakcją. Być może, aby chrześcijaństwo zdołało się odrodzić, potrzeba ucisku - jak to wskazuje gorliwość religijna chrześcijan w demokracjach ludowych. Pytanie tylko, czy to nie jest pobożność myszy w pułapce i czy nie przyszła odrobinę za późno. 
Oficjalnie wskazane jest okazywać jak największy wstręt do Zachodu. Wszystko jest tam złe: koleje nie chodzą punktualnie, w sklepach są tam pustki, bo nikt nie ma pieniędzy, przechodnie są źle ubrani, osławiona technika jest nic niewarta. Słysząc wzmiankę o nazwisku jakiegoś pisarza, malarza czy muzyka z Zachodu, należy wykrzywić twarz sarkastycznie i złożyć usta jak do splunięcia, gdyż walka z kosmopolityzmem jest jednym z podstawowych obowiązków obywatela. Kosmopolityzm jest to szacunek dla kultury Zachodu (burżuazyjnej). Termin urodził się w Moskwie i nie jest w historii Rosji niczym szczególnie nowym. Już sto lat temu carscy historycy z obrzydzeniem mówili o "zgniłym Zachodzie". Wtedy właśnie na "zgniłym Zachodzie" działali Marks i Engels, których trzeba było później, jak i wiele innych wynalazków, z tegoż Zachodu importować. W praktyce walka z kosmopolityzmem wyraża się w demokracjach ludowych tym, że pewnych pisarzy dawnych zachodnich, którzy są uznani za "postępowych w swojej epoce", zaleca się tłumaczyć i wydawać (np. Szekspir, Balzak, Swift), natomiast zaleca się i trzeba tłumaczyć i wydawać wszystkich pisarzy dawnych rosyjskich, z nielicznymi wyjątkami. Co do współczesnych, to należy tłumaczyć i wydawać wszystkich pisarzy rosyjskich, natomiast z zachodnich tylko tych, którzy są komunistami (w wypadkach wątpliwych informacji wydawcom dostarczają specjalne listy proskrypcyjne autorów, opracowane w Centrum). Malarstwo zachodnie do dziewiętnastego wieku nie nasuwa zastrzeżeń, natomiast już impresjoniści francuscy, jak tego dowiedziono, wyrośli z filozofii rozkładającej się burżuazji i znacznie wyżej artystycznie stoją od nich realiści rosyjscy ("pieredwiżniki"). Cała muzyka rosyjska nadaje się jako repertuar orkiestr i solistów, natomiast przy muzyce zachodniej powstają wahania już przy kompozytorach końca ubiegłego stulecia. Objawem kosmopolityzmu byłoby ułożenie repertuaru tylko z utworów zachodnich (np. Bach, Mozart, Berlioz, Verdi). Objawem zrozumienia potrzeb jest natomiast repertuar mieszany (np. Mussorgski, Czajkowski, Bach, Borodin). 
Jakkolwiek równie szczegółowe przepisy przyczyniają niemało trudu redaktorom, pracownikom firm wydawniczych i wykonawcom muzycznym, ,,walka z kosmopolityzmem" nie jest pozbawiona racjonalnego uzasadnienia. Dlaczego ma uzasadnienie, w Centrum jest dostatecznie jasne: zbyt obszerna skala porównawcza nie przyczynia się do zdrowia moralnego obywateli. Natomiast w krajach demokracji ludowej, poddanych od stuleci wpływom Zachodu, chodzi o zlikwidowanie nałogu: oducza się palacza od palenia odbierając mu papierosy. Istnieją pewne okoliczności, które sprawiają, że przepisowa wrogość do kosmopolityzmu nie jest aż tak uciążliwa dla intelektualistów, jak można by tego oczekiwać. W każdym razie umieją oni siebie przekonać o względnej słuszności zaleceń Centrum w tym względzie. 
Obszar, na którym powstała cywilizacja zwana europejską, pokrywał się mniej więcej z obszarem, na którym rozpowszechnia się religia przychodząca z Rzymu. Kraje, które dzisiaj stanowią zachodnie prowincje Imperium, przez wieki były wschodnimi peryferiami. Rozwój nowoczesnej Europy, z gorączkową działalnością jej ośrodków przemysłu i handlu, pogłębił różnice pomiędzy "Europą" w cudzysłowie i jej "Marchią Wschodnią". Mieszkaniec stanu Idaho zapytany dzisiaj, co rozumie przez Europę, wymieni zapewne Francję, Holandię, Włochy, Niemcy. Dalej na wschód już nie sięga i mieszkające tam narody przedstawiają mu się jako mieszanina niezbyt godnych uwagi, zacofanych plemion. Być może mieszkaniec Idaho reprezentuje "opóźnienie historyczne", to jest jego świadomość ulega zastarzałym przyzwyczajeniom, którym zaprzeczają już fakty. Niemniej jego poglądy są znamienne, zaważyły zresztą na posunięciach polityków amerykańskich, dla których utrata europejskiej "Wschodniej Marchii" na rzecz Rosji nie wyglądała na posunięcie mogące mieć poważne następstwa. WT ciągu długiego okresu historycznego pieniądz i siła gromadziły się na zachodzie Europy, tam też wytwarzały się wzory kulturalne, rozpowszechniane później na wschodzie (np. kościoły i pałace w Polsce budowali włoscy architekci, poeci polscy z zamiłowaniem naśladowali formy francuskiego wiersza itd.). Kraje wschodniej i środkowej Europy były "ubogimi krewnymi", terenem półkolonialnym. Stosunek Zachodu do nich nie był pozbawiony protekcyjnego lekceważenia i nie różnił się dotychczas wiele od nieco zbyt prostolinijnych opinii mieszkańca Idaho. 
Przeciętnie wykształcony Polak, Czech czy Węgier wie dość dużo o Francji, Belgii czy Holandii. Przeciętnie wykształcony Francuz, Belg czy Holender nie wie nic o Polsce, Czechosłowacji czy Węgrzech. Intelektualista wschodni nie uważa tego stanu rzeczy za rozsądny i raczej czuje się solidarny z Rosjaninem, który ma z Zachodem zadawnione i niemiłe rachunki. Chociaż kompleks niższości Rosjanina, prowadzący do ciągłych zapewnień o własnym bezwzględnym górowaniu i do nieustannych wymagań hołdów, drażni go w najwyższym stopniu, lekceważenie okazywane przez Zachód krajom Europy Środkowej i Wschodniej wydaje mu się pochodzić ze słabej orientacji w zmianie proporcji, jaka nastąpiła w połowie dwudziestego wieku. Gdyż kraje te mają liczną ludność, wykazującą szczególne zdolności w przystosowaniu się do wymogów techniki nowoczesnego przemysłu; bogactwa naturalne; szybko rozwijający się ciężki przemysł i górnictwo; ich robotnik mało już przypomina bezradnego emigranta, który wyruszał za chlebem na Zachód, gdzie był używany do najczarniejszych prac; ich technicy i uczeni mogą z powodzeniem konkurować z ich zachodnimi kolegami; ich pisarze i muzycy nie mogą uskarżać się na brak talentów. Co więcej, z każdego punktu widzenia kraje te są bodaj ważniejszą częścią nie tylko Europy, ale całej kuli ziemskiej. Jeżeli się zakłada, że Nowa Wiara rozpowszechni się wszędzie, są one pierwszym i dlatego najciekawszym terenem eksperymentu poza Rosją. Jeżeli się zakłada, że Centrum przegra i nie zdoła narzucić światu swojej hegemonii, formy gospodarki i kultury, jakie w tych krajach powstaną, będą pasjonującym przykładem wykluwania się nowego, ponieważ nie istnieje w Historii powrót do status quo. Czyż więc nie jest usprawiedliwione hamowanie tego bałwochwalstwa dla wzorów Zachodu, które było tak powszechne wśród warstw oświeconych "Marchii Wschodniej"? Oglądane z krajów demokracji ludowej małe państwa na wybrzeżach Atlantyku są pełne wspomnień dawnej, przebrzmiałej już sławy, ale pozbawione jakiegokolwiek dynamizmu. Dlaczegóżby malarstwo dzisiejszych francuskich malarzy, powstające w kraju bez dynamizmu, miało być imitowane w Pradze czy w Warszawie? 
Dlaczegóżby miano grać w tych miastach sztuki angielskie pisane dla zupełnie innego rodzaju publiczności? Należy oduczyć się imitacji, która była tak długo usprawiedliwiona, jak długo kapitał francuski, angielski czy belgijski inwestował w kopalnie, koleje i fabryki ,,Marchii Wschodniej", pchając tam równocześnie swoje książki, filmy i mody. Trzeba stanąć na własnych nogach, tak jak na własnych nogach stanął znacjonalizowany przemysł. 
Przykrość polega na tym, że wyzwoliwszy się spod zachodnich uroków literatura, nauka i sztuka "Marchii" stały się całkowicie zależne od nowej metropolii. Jeżeli dawniej imitacja była chętna i dobrowolna, to teraz nabrała mocy obowiązku. Jakiekolwiek poszukiwanie własnych dróg spotkałoby się z zarzutem titoizmu. Nawet sięganie do własnej przeszłości każdego z narodów "Marchii" jest tylko o tyle możliwe, o ile przeszłość ta dowodzi równoległych dróg rozwojowych danego narodu z drogami rozwojowymi narodu rosyjskiego. Folklor - oczywiście. Realistyczne sztuki teatralne dziewiętnastego wieku - oczywiście. Ale na przykład Polska posiada tradycje dramatu romantycznego, który nie nadaje się do realistycznego wystawiania. Posiada też tradycje inscenizatorskie, nazywane przez ludzi teatru "teatrem monumentalnym". Kontynuowanie takich tradycji pachniałoby niebezpieczną herezją. 
"Walka z kosmopolityzmem" jest więc w istocie niczym innym jak opóźnianiem retorty, którą napełnia się na nowo innym płynem. W przeszłości w tej retorcie wytwarzała się szczególna substancja przez wzajemne działanie na siebie pierwiastków importowanych i rodzimych. Dzisiaj pierwiastek importowany występuje w postaci znacznie bardziej czystej, bo dostateczna ilość strażników dba o zachowanie należytego szacunku dla wzorów. Niemniej "walka z kosmopolityzmem" może być, sądzi intelektualista, niezłą kuracją. Już nigdy nie wrócą zabawne czasy, kiedy polscy, czescy czy węgierscy malarze jechali do Mekki malarstwa, do Paryża, i po powrocie malowali swoją rodzinną rzekę najzupełniej podobną do Sekwany, choć nie była naprawdę wcale podobna. 
"Zgniły Zachód " był w ubiegłym stuleciu potępiany przez rosyjskich patriotycznych historyków, ponieważ był liberalny i idee stamtąd przenikające zagrażały rządom autokratycznym. Nie tylko zresztą w oczach tych obrońców tronu nie znajdował łaski. Wystarczy przeczytać rozprawę Lwa Tołstoja "Co to jest sztuka", aby uzyskać obraz tej pogardy dla zachodniego przesubtelnienia ("utonczenja"), tak typowej dla Rosjan. Tołstoj uważa sztuki Szekspira za zbiór krwawych bredni, a malarstwo francuskie (był to okres rozkwitu impresjonizmu) za bohomazy degeneratów. Po rewolucji nietrudno było rozwinąć te uprzedzenia, do których dodany został spory zasób argumentów: Rosja znów miała zupełnie inny ustrój niż Zachód. Czy jednak ta podejrzliwość wobec Zachodu nie stanowiła zawsze wielkiej siły Rosji i czy nawet carscy historycy nie pracowali pośrednio dla rewolucji kultywując u Rosjan pewność siebie i wiarę w szczególne powołanie narodu? Przyglądanie się Zachodowi z ukosa i z drwiną nie okazało się złą zaprawą. Dzięki niej powstał typ człowieka ziemskiego, surowego, nie cofającego się przed żadną konsekwencją, w przeciwieństwie do człowieka Zachodu, na którym zbytnio ciążyła przeszłość pętająca wszelkie śmielsze kroki siecią praw, wierzeń i przywiązań etycznych. Świadomi swej utajonej dotychczas siły "Scytowie", jak nazwał swój naród poeta rosyjski Błok, rozpoczęli wreszcie pochód, a ich sukcesy utwierdziły w nich przekonanie, że ich pogarda dla Zachodu nie była bez podstaw. Naśladowanie tej rosyjskiej pewności siebie i wyzwolenie się z papuzich nałogów byłoby więc wskazane również dla narodów mieszkających pomiędzy Bałtykiem i Morzem Śródziemnym. 
Intelektualista rozumie oczywiście, że tępionym typem kosmopolity jest on sam, gdyż ogląda się on na Zachód oczekując stamtąd czegoś. Nie znaczy to jednak, że ubolewa szczególnie nad zakazami usuwającymi z jego kraju małowartościowe bulwarowe sztuki paryskie czy kryminalne powieści. A również wiele zjawisk kulturalnych, podniecających "elitę" w krajach Zachodu, budzi w nim niechęć. Zapytany, czy należałoby wystawić w jego ojczyźnie "Coctail-party" T. S. Eliota, odpowiedziałby stanowczo, że nie, chociaż "Ziemię jałową" tegoż autora może uważać za interesujące dzieło poetyckie. Nabytkiem, którego ludzie w Europie Środkowej i Wschodniej już się nigdy nie zechcą wyrzec, jest poczucie odpowiedzialności za to, co otrzymuje od wydawcy czy teatru publiczność: jeżeli uważa się na przykład jakąś sztukę za złą, nie należy jej pokazywać, choćby nawet mogła liczyć na powodzenie i zasilać kasę teatru (wyobraźcie sobie robotników Pragi czy Warszawy oglądających snobistyczną "Coctail-party" T. S. Eliota). Natomiast zakaz wykonywania "Święta wiosny" Strawiriskiego i kształcenie smaku odbiorców na Czajkowskim jest zbyt oczywistym absurdem, aby nie wywoływał on gorzkich uśmiechów. Kosmopolityzm więc postaci, którą opisuję, jest bardzo umiarkowany. Przeprowadza ona rozróżnienie pomiędzy tym, co na Zachodzie jest godne szacunku i tym, co zawdzięcza sukces podejrzanej reklamie, apelującej do smaku wątpliwej wartości "elit". 
Wyższość malarstwa rosyjskich realistycznych "pieredwiżników" nad francuskim impresjonizmem została w Moskwie udowodniona. Niestety malarstwo ma to do siebie, że przy jego ocenie oko widza też ma coś do powiedzenia i najbardziej uczone argumenty nie potrafią zmienić brzydkiego płótna w dzieło wielkiej sztuki. Co jest godne ubolewania. Na każdym kroku, czy to w dziedzinie estetycznej, czy etycznej, natykamy się na ten opór, jaki dziwaczność człowieka stawia mądrej teorii. Że dziecko, jeżeli jest odpowiednio wychowane, powinno donosić na swego ojca, kiedy zauważy, że jego postępowanie jest szkodliwe dla budowy socjalizmu (od której powodzenia zależy szczęście całej ludzkości) - wydaje się rozsądne. A jednak taki postępek wzbudza u wielu niewytłumaczone obrzydzenie, podobnie jak wolą oni Maneta niż realistycznych malarzy rosyjskich dziewiętnastego wieku. Śmiałość, z jaką Rosjanie przeprowadzają swoje umysłowe operacje, osiąga, zdaniem intelektualisty demokracji ludowych, rozmiary niebezpieczne i źle wróżące przyszłości ich wodzów. Konsekwentne rozumowanie, które natrafiając na sprzeczność z rzeczywistością każe przejść nad empirią do porządku, musi wreszcie doprowadzić do kosztownych błędów. Walka Hitlera ze "sztuką zdegenerowaną" była zapewne objawem tego samego rodzaju, co nowa etyka jego partii nakazująca niszczenie "niższych ras", a w podobnych pomysłach tkwi zarodek jego klęski. Obserwując troskę Centrum, aby nauka i sztuka były zgodne z Metodą, intelektualista dochodzi do wniosku, że nie siła i mądrość Zachodu mogą być powodem upadku Imperium, ale właśnie aberracje, do których prowadzi Metoda. 
Ogłaszając genetykę Mendlowską za błędną, Centrum używało, z grubsza biorąc, trzech grup argumentów: 

1) że sprzeczna jest ona z dialektycznie ujmowaną teorią doboru gatunkowego Darwina, gdyż nawiązuje do tych elementów teorii Darwina, które są odbiciem stosunków społecznych, to jest bezlitosnej walki o byt w ustroju kapitalistycznym (zamiast walki o byt w obrębie jednego gatunku należy postawić współpracę w obrębie jednego gatunku); 
2) że nie daje ona zadowalających wyników praktycznych w rolnictwie; 
3) że może ona służyć za podstawę do teorii rasistowskiej, gdyż "lepszość" i "gorszość" indywiduum uzależnia od rodzaju genów. Wszystkie więc używane argumenty można uznać za przejaw życzenia, aby rzeczywistość była taka, jaką się ją widzieć pragnie. Co jednak się stanie, jeżeli genetyka kontynuatorów Mendla jest zgodna z naukową obserwacją? - zapytuje intelektualista. Jakkolwiek głośno oklaskuje mówców, którzy miażdżą zachodnich genetyków, nie jest bynajmniej pewny, czy nie ma tutaj do czynienia z wielką hecą, podobną w sposobie argumentacji do hec niemieckich uczonych, udowadniających naukowo to, co było w danej chwili Niemcom potrzebne. 

Stąd już jeden krok do wątpliwości o samej dialektycznej Metodzie. Czy nie polega ona czasem na odczytywaniu z przyrody i historii znaków, które zręcznie tam najpierw umieściła ręka samego czytelnika? Dialektyka jest to "logika sprzeczności", stosowana, jak mówią mędrcy, tam, gdzie nie wystarcza logika formalna, a więc do zjawisk w ruchu. Ponieważ zarówno ludzkie pojęcia, jak obserwowane przez ludzi zjawiska są w ruchu, "sprzeczności zawarte w pojęciach są tylko odbiciem, przekładem na język myśli tych sprzeczności, które są zawarte w zjawiskach". Ślicznie. Co jednak powiedzieć o przykładzie, który podaje Plechanow, aby udowodnić niewystarczalność logiki formalnej: ktoś pokazuje młodego człowieka, któremu zaledwie sypie się broda i żąda odpowiedzi na pytanie, czy człowiek ten ma brodę, czy nie ma brody. Nie można odpowiedzieć, że nie ma, bo ma początki brody. Nie można odpowiedzieć, że ma, bo to jeszcze nie jest broda. Jednym słowem broda dopiero się staje, jest w ruchu, jest to dopiero pewna ilość pojedynczych włosów, które pewnego dnia zmieniają się w nową jakość, to jest w brodę. Do jasnego diabła - mruczy nasz intelektualista - toż to są ćwiczenia dla rabinów z siedemnastego wieku. Włosy, które rosną na podbródku młodego człowieka, absolutnie nie troszczą się o to, jak je nazwiemy. Nie ma tam żadnego "przechodzenia ilości w jakość", jak to z upojeniem powtarzają wyznawcy. Zagadnienie: broda czy nie broda pochodzi z używania przez nas języka, z naszej klasyfikacji. Cóż za bezgraniczna pycha przypisywać zjawiskom sprzeczności, w które wplątują nas nasze nieudolne pojęcia! A przecie sprawa jest ważna. Los Imperium zależy od tej nieszczęsnej brody. Jeżeli cała analiza Historii przeprowadzona według Metody operuje podobnymi trikami, to jest naprzód wprowadza pojęcia, a później bierze sprzeczności za sprzeczności obserwowanego materiału, to ładnie będzie wyglądało Imperium wzniesione na takich fundamentach. 
A jednak czuje się sterroryzowany przez Metodę. Jak to wytłumaczyć? Nie przyznając się przed nikim dopuszcza myśl, że w samym zalążku tkwi fałsz, co nie przeszkadza bynajmniej trafnie obserwować i opracowywać materiał innymi metodami, przypisując wszelkie sukcesy użyciu Metody. Gdyż ona to wywiera magnetyczny wpływ na ludzi współczesnych przez to, że w sposób dotychczas niespotykany podkreśla płynność i współzależność zjawisk. Ponieważ ludzie dwudziestego wieku znaleźli się w warunkach społecznych, w których zanika "naturalność", a płynność i współzależność stają się widoczne nawet dla najbardziej tępych, myślenie kategoriami ruchu zdaje się najpewniejszym sposobem uchwycenia rzeczywistości na gorącym uczynku. Metoda jest najbardziej tajemnicza i nikt jej dobrze nie rozumie, a to zwiększa jej czarodziejską moc. Jej elastyczność, wykorzystana przez Rosjan nie posiadających, jak wiadomo, cnoty umiaru, może doprowadzić do całkiem przykrych edyktów, emanujących z Centrum. Niemniej zdrowy rozsądek był bardzo rzadko w Historii skutecznym przewodnikiem po labiryncie spraw ludzkich. Metoda korzysta z odkryć Marksa i Engelsa, z ich moralnego oburzenia i z taktyki ich następców zaprzeczającej słuszności moralnego oburzenia. Jest jak wąż, który jest niewątpliwie stworzeniem dialektycznym. "Tatuniu, czy wąż ma ogon?" - pyta mały Jakubek. "W i ł ą c z n i e ogon" -odpowiedział tatunio. Stąd nieograniczone możliwości. Zapytując siebie uczciwie, dlaczego nie może wyzwolić się spod jej uroku (choć chciałby), intelektualista odpowiedziałby zapewne, że miarą jej słuszności jest siła tych, którzy nią władają. Umieją oni budować na gruncie wstrząsanym przez bezustanne trzęsienie ziemi gmach o ruchomych ścianach, podczas gdy Zachód, nie rozporządzając podobnie doskonałymi przepisami, obstaje przy tradycyjnej architekturze grożącej zawaleniem. Niektóre ruchome ściany dialektycznego gmachu są wprawdzie monstrualne i napełniają mieszkańców szczerą obawą co do przyszłości tak skonstruowanej budowli, niemniej kiedy porównuje się ją z zarysami statycznej architektury Zachodu, chwilami zdaje się, że cała ludzkość będzie zmuszona przenieść się do bardziej ruchomych apartamentów. 
Stosunek intelektualisty wschodniego do Zachodu jest więc skomplikowany i nie da się zamknąć w formułkach sympatii i antypatii. Jest to coś w rodzaju zawiedzionej miłości, a jak wiadomo zawiedziona miłość pozostawia często osad sarkazmu. Trzeba było takiego nieszczęścia, żeby, całkiem wbrew przewidywaniom Marksa, nowy system gospodarczy narodził się w zacofanej Rosji i aby rewolucja stała się imprezą planowaną przez urzędników Centrum, a rozpowszechnianą przez podbój militarny. Trzeba też było nieszczęścia, aby Europejczycy, skoro tylko zechcą zmienić przestarzały porządek w swoich krajach, musieli godzić się, również wbrew przewidywaniom Marksa, na podbój ich krajów przez naród, który nigdy nie umiał się rządzić nawet u siebie i który, jak daleko sięgnąć w przeszłość, nigdy nie znał szczęścia i wolności. Cóż za los urodzić się w takiej epoce - myśli intelektualista, równocześnie wygłaszając przemówienie o tym, jak wielkim zaszczytem jest żyć w "wielkiej epoce stalinowskiej". Funkcja jego polega, jak sam złośliwie to nazywa, na "wszczepianiu podstawowych zasad entuzjazmu" innym. Nie wydaje mu się zupełnie nieprawdopodobne, że Zachód może wyjść zwycięsko z rozprawy z Metodą. Jednak Metoda, to jest przeróbka Marksa na modłę rosyjską, choć ma liczne słabe strony, stanowi broń w rękach władców Centrum, potężniejszą niż same czołgi i działa. Jest zaletą Metody, że przy jej pomocy można udowodnić to, co jest władcom w danej chwili potrzebne, a równocześnie co jest w danej chwili potrzebne, ustala się przy pomocy Metody; jest to całkowicie zgodne z jej wężowym charakterem. 
Doświadczenie nauczyło intelektualistę wschodniego starannie odmierzać swoje życiowe posunięcia. Widział on zbyt wielu, którzy spadli w przepaść z powodu jednego nieostrożnego wystąpienia, jednego zbyt porywczo napisanego artykułu. Jeżeli Imperium zawali się, w powstającym chaosie można będzie szukać nowych środków przetrwania i działania. Dopóki to nie nastąpi, należy gorliwie pracować dla zwycięstwa Imperium, hodując po cichu nadzieję, że "głupota" Zachodu nie jest aż tak bezgraniczna, jak to się przypuszcza. Gdyby ludzie na Zachodzie naprawdę rozumieli mechanizm "wielkiej epoki stalinowskiej" i gdyby działali odpowiednio! Wszystko wskazuje na to, że nie rozumieją. A może jednak, może jednak zrozumieją?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz