Na pewno nie
zdecydowałem się na nakręcenie filmu o kryzysie twórczym tylko dlatego, że nie
miałem już o czym opowiadać. W pewnym momencie poczułem po prostu, że jako
człowiek dobrnąłem do jakiejś niemożliwej do przekroczenia granicy. Zacząłem
zadawać sobie pytania o sens tego, co robię, zastanawiałem się, czym naprawdę
jest dla mnie kino. Te rozmyślania zajęły mi trzy lata. "Arirang"
opowiada o wnioskach, do których mnie doprowadziły.
Pański film
stanowi dla nas przede wszystkim przejmujące studium samotności. Tkwi w tym
jednak pewien paradoks: dzięki "Arirang" znowu znajduje się pan w
centrum uwagi, styka ze światową publicznością.
Podczas
pracy nad "Arirang" byłem zupełnie rozbity, odczuwałem straszliwe
rozczarowanie wobec ludzi. Początkowo nie planowałem w ogóle pokazywać tego filmu
publiczności. Słyszę nieraz, że decyzja, by jednak obnażyć swoje emocje przed
widzami, była aktem wielkiej odwagi. To nie do końca prawda. Przyznam, że wciąż
nie potrafię oglądać "Arirang" razem z publicznością, bo po prostu
się wstydzę. Mimo wszystko nie żałuję jednak decyzji o skierowaniu filmu do
dystrybucji. Dzięki temu mam teraz okazję podróżować po festiwalach i poznawać
nowe miejsca, takie jak Wrocław. To bardzo wzbogacające doświadczenie.
Charakterystyczną
cechą tego filmu pozostaje minimalizm formalny. Czy doświadczenie skrajnej
prostoty realizacyjnej wiązało się z poczuciem twórczej wolności, czy bolesnego
ograniczenia?
Prawdą jest,
że właściwie nie miałem żadnego budżetu ani ekipy i dysponowałem tylko jedną
kamerą. Dzięki temu jednak nic nie rozpraszało mojej uwagi. Mogłem skupić się
wyłącznie na pracy. Traktuję kino bardzo poważnie, bo uważam, że dzięki niemu
mogę tłumaczyć się ze swoich fascynacji i obsesji. Kwestie finansowe nie mogą
stanowić dla mnie w tej sprawie żadnej bariery.
W pańskim
filmie pojawia się kilka różnych wcieleń Kim Ki-duka. Występuje pan na ekranie,
projektuje na ścianie własny cień, a także spogląda na nas z dawnych
fotografii. Który z tych wizerunków wydaje się panu najbardziej prawdziwy?
Gdy w
trakcie kręcenia powracałem myślami do samego siebie sprzed lat, wydawało mi
się chwilami, jakby pewne sytuacje z mojego życia nigdy się nie wydarzyły.
Doszedłem wtedy do wniosku, że prawdziwy ja to zawsze ten, który
funkcjonuje w teraźniejszości - teraz na przykład rozmawia z panami, Moje
przeszłe zachowania przypominają mi tylko zagadkowe sny.
Tak
należałoby chyba określić tematykę filmu, który próbuje określić granicę między
dokumentem a fikcją, rzeczywistością a jej zręczną kreacją.
Cieszę się, że
ekranie widać tę niejednoznaczność. Już od debiutanckiego "Krokodyla"
staram się bacznie obserwować życie i oddawać w filmach całe jego
skomplikowanie. "Arirang" został przeze mnie pomyślany jako próba
odpowiedzi na pytanie: co to jest prawda? Ale tego rodzaju refleksja
wywoływała coraz większe zakłopotanie. Myślę, że w pierwszych scenach byłem po
prostu sobą, ale potem obecność kamery zrobiła swoje i zacząłem grać. W jednej
ze scen płaczę przed kamerą. A może tylko udaję? Sam już nie wiem. Jestem
pewien tylko jednego. Nieważne, czy mój film zostanie sklasyfikowany jako dokument,
fabuła czy science fiction. Liczy się to, że w takiej czy innej formie wyraża
odczuwane przeze mnie autentyczne emocje.
Kluczem do
zrozumienia tajemnicy pańskiego filmu wydaje się nam tytułowe odwołanie do
słynnej koreańskie pieśni: śpiewane przez pana "Arirang" bywa na
przemian rozpaczliwe, pełne gniewu i pasji.
Zawsze uważałem śpiew za doskonałą
formę terapii. Dziś ta pieśń kojarzy mi się z poczuciem samorealizacji, a
jeszcze bardziej z pewnego rodzaju iluminacją, oświeceniem. Gdy jej słucham, mam
przeczucie, że trzeba przyjmować ludzi takimi jacy są. Mam nadzieję, że widać
to także w moim filmie, który opowiada przede wszystkim o potrzebie akceptacji
drugiego człowieka.
Miesięcznik "Kino", kwiecień 2012, Rozwamiali: Piotr Czerkawski, Bartosz Czartoryski
Miesięcznik "Kino", kwiecień 2012, Rozwamiali: Piotr Czerkawski, Bartosz Czartoryski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz