Byłem
człowiekiem głęboko wierzącym. Byłem człowiekiem najzupełniej nie
wierzącym. Sprzeczność tak duża, że nie wiadomo, jak z nią żyć. Nasunęła
mi podejrzenie, że w słowie "wierzyć" kryje się jakaś treść, dotychczas
nie zbadana, może dlatego, że jest to raczej zjawisko należące do życia
ludzkiej wspólnoty niż do psychologii jednostki. Ani język używany
przez wspólnoty religijne, ani język ateistów nie sprzyjały
zastanawianiu się nad jego sensem.
Często
wydaje mi się, że wyjaśnienie jest tuż-tuż, że niejako unosi się w
powietrzu, i że ledwo znajdzie ujęcie w słowach, mnóstwo ludzi
wykrzyknie: "Ależ tak! To właśnie mój wypadek!"
Bo
są tutaj, obok mnie, w kościele, robią znak krzyża, wstają, klękają, a
ja domyślam się, że w ich głowach dzieje się to samo co w mojej, to
znaczy bardziej chcą wierzyć, niż wierzą, albo wierzą chwilami. Pewnie
nie u wszystkich odbywa się to tak samo, ale jak? I pewnie kilkaset lat
temu ta treść w głowach była inna, chociaż już w siedemnastym wieku
Pascal notował: "Przeczyć, wierzyć i całkowicie wątpić jest tym dla
człowieka, czym bieg dla konia", a w dziewiętnastym wieku Emiły
Dickinson powie: "Wierzę i nie wierzę sto razy na godzinę. Przez co wierzenie zachowuje zwinność". (I belieue and disbelieue a hundred times an how, which keeps believing nimbie). Być z nimi, w kościele, jest ważniejsze niż mędrkować na własną miarę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz